ANNA
„Dwie twarze” otarł usta nie warząc czy
ociera zdrową tkankę czy żywe mięso na swojej lewej stronie policzka. Kaszlnął,
charknął i chyba przygotowywał się do rozpoczęcia długiego monologu.
Przysiadłam przerażona tą całą sytuacją i postanowiłam całą uwagę skupić na tym
co mi opowie ten pijaczyna.
„To było tak, Pani Ładna. Jak byłem młody to
gardziłem takimi jak ja. Widziałem obdarciucha to potrafiłem mu jeszcze spuścić
łomot, wie Pani? Nawpieprzać mu, żeby łajza zeszła z tego świata. Po studiach
trafiłem do firmy, w której oszukiwałem ludzi. Nachodziłem ich w mieszkaniach i
zmieniałem im dostawcę prądu z Energi,
która ma u nas monopol, na firmę krzak, przez co naprawdę niekiedy ludzie
przepłacali setki złotych w roku. Dostawałem wtedy, to był rok, już Pani mówię,
dziewięćdziesiąty siódmy, sześćset złotych na dzień. Wie pani co to była za
dniówka? Byli ludzie co pracowali na umowie za tysiaka i potrafili się bez
problemu utrzymać. Życie nie było wtedy takie liche. Miałem dwadzieścia sześć
lat. Chciałem dużo od życia i dostawałem od niego jeszcze więcej. Oszustwa
przychodziły mi lekko, naprawdę. Tylko zacząłem wtedy pić. Nie mówię o jakimś
drineczku, czy dwóch raz na kilka dni. Każdego dnia z dniówki brałem jedną
stówkę i kupowałem wódę i zapojkę. Jak miałem z kim, to piłem. Jak nie miałem z
kim, to włączałem radio i piłem z innymi słuchaczami. Zaczęło mi siadać na
bańkę jakieś kilka lat później. Powiedzmy, że to był rok dwa tysiące szósty.
Albo piąty. Już nie pamiętam. Wsiadłem jak codziennie za kółko i złapała nas
policja. Wykryli mi trzy promile alkoholu w wydychanym powietrzu. Zawieźli na
wytrzeźwiałkę od razu. Nie widziałem wtedy problemu, wiesz? Wyszedłem,
zapłaciłem komu było trzeba. Szefu zrozumiał. Powiedział tylko, że mam tak dużo
nie pić więcej w tygodniu. Weekendy były moje, ale w tygodniu miałem się
ogarniczać. Wytrzymałem później chyba tylko kilka dni. Piłem dalej ale już nie
byłem na tyle głupi, żeby wsiadać za kółko. Zaczyna się rok dwa tysiące siódmy
i w jednym z mieszkań babsztyl wzywa policję, że jakiś pijak karze jej zmienić
operatora sieci energetycznej. I tak wpadłem. Szefu dyscyplinarnie mnie
zwolnił. Potem okazało się, że w wyniku rozprawy jaką ta suka postanowiła mi
wytoczyć, wylądowałem w kiciu na trzy miesiące. Zebrało mi się wtedy za kilka
awantur jakie wyprawiałem weekendami. Po wyjściu okazało się, że okradli moje
mieszkanie. Zostałem bez pracy, wydalony z mieszkania, które miałem ze
spółdzielni. Przespałem kilka nocy w schronisku dla bezdomnych na towarowej,
tam wiesz, nie? - kiwnęłam tylko głową –
No i się zaczęło chlanie od nowa. Jeszcze więcej piłem z datków na ulicy niż
wtedy za pensję chodząc do pracy. Przebimbałem w ten sposób kilka lat. I ze
trzy lata temu byłem tak walony, że postanowiłem po pijaku wspiąć się na jakiś
budynek i skoczyć. Koniec z tym życiem i skoczyłem, wiesz? Właśnie stąd mam
taki makijaż ładny – zarechotał głośno, a ja starałam się nie skupiać na tym co
widzę – I wtedy pojawił się on. Pan Doktor Ordynator. Obdarzył mnie drugim
życiem. Opowiedziałem mu swoją biografię. Wiesz jaki to jest dobry człowiek?
Załatwił mi tu pracę! Dzięki niemu mam sens w życiu! Nie piję odkąd mnie wyleczył!”
Jak to nie pije!? A to co?
- No widzę, że ma Pani ochotę spróbować
soczku z brzozy. Już przynoszę szklaneczkę.
Ciężko dźwignął tłusty zadek z krzesła i
ruszył do kuchni. Po dłuższej chwili wrócił z takim samym kubeczkiem jakie
stały na stole i rozlał równą porcję syropu z brzozy, który był w butelce po
wódce z czerwoną kartką. Jego intensywny zapach rozniósł się wraz z uwolnieniem
korka.
-Zanim spróbuję, muszę się Panu do czegoś przyznać.
-Pani mówi, Pani Ładna.
-Przeżyłam kiedyś sytuację w której
obiecałam sobie, że już nigdy nie będę oceniała po pozorach. Obecna sytuacja
bardzo mnie negatywnie nastawiła, a to że Pan się otworzył przede mną… -
wzruszenie nie dało mi dokończyć i chlusnęłam do ust goryczkowy, i rozpalający
gardło sok z brzozy. I w tym momencie mnie coś tknęło.
-Panie…-chwilka pauzy. Skwierczało mi w
mózgu, ale nic to nie dało – przepraszam bardzo, czarna dziura, zapomniałam.
-Marian jestem – burknął szybko.
-Panie Marianie – oczy zachodziły mi już
mgłą – skoro piliście soczek z brzozy, to dlaczego pan doktor tam śpi pod
ścianą?
Odwróciłam się i szłam w jego kierunku tak
długo, aż nie widziałam nic innego, oprócz ciemności.
PAWEŁ
Skulony pod ścianą, ograbiony z ubrań, wołał o pomoc. Ciężko
mu było określić ile minęło czasu od wypadku, jak długo spał, gdzie przebywa i
z jakiego powodu. Wydawało mu się, że to jakiś opuszczony hangar. Wszędzie
śmierdziało starym, żółtym papierem, który kojarzył mu się z notesami Babci
Róży ze strychu. Myślał o tym jak bardzo jest przywiązany do swojej żony.
Pomimo strasznego stanu i silnego przemarznięcia zachowywał zdrowy rozsądek.
Rozglądał się i jak tylko czuł się na siłach krzyczał, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Pokój w którym przebywał miał żółte ściany a podłoga na której siedział była
drewniana, przykryta tanim gumoleonem. Postanowił ocenić straty. Skupił się i
zaczął się badać. Najprawdopodobniej ucisk przy oddychaniu jest spowodowany
zbiciem mięśni dookoła żeber. Dopiero po chwili, kiedy wychylił za siebie ramię
poczuł, że może mieć pęknięte jedno z żeber. Przyjżał się prawej nodze, która
ocalała w jednym kawałku, oraz lewej, którą przykrywał gruby gips. Biała
substancja trzymająca roztrzaskane zapewnie kości zaczynała się od spodu stopy,
a kończyła na wysokości połowy uda. Skupił się bardzo mocno, jednak nie
potrafił ustalić co się stało z tą nogą. Próbował wyobrazić sobie jaki widok
kryje się pod gipsem i co czuje na skórze, jednak nic to nie dało. Próbował
poruszać palcami, ale nic to nie dało. Kiedy uświadomił sobie, że w nodze nie
ma czucia zaczął stukać w gips. Szybko poczuł konsekwencje swojego zachowania.
Prąd początkowo szedł po kości od miejsca gdzie stukał, gdzieś w połowie łydki,
w górę, w stronę uda. A po ułamku sekundy ogień rozpalił falę bólu pulsującego
przez kolejne kilka minut. Przez kilkadziesiąt minut starał się czuwać,
krzyczeć, jednak później przygasł. Znalazł wygodną pozycję na lewym boku, i
szukał ukojenia we śnie.
ANNA
W ciemności szłam
dalej. Idąc wyraźnie czułam obecność Pawła. On gdzieś tu musi być. Jednak natknęłam
się w tej ciemności na drzwi.Po omacku szukałam klamki. Złapałam za gałkę,
przekręciłam intuicyjnie i pociągnęłam. Otworzyłam drzwi na korytarz szpitala
wojewódzkiego. Nie widziałam jeszcze tego piętra. Wydawało mi się, że jestem w
piwnicy. Grube ściany i żółty kolor przypominały archiwum, które widziałam z
Maćkiem. Biegłam w stronę windy zaglądając do wszystkich pokoi po prawej i po
lewej stronie. Nie słyszałam żadnych dźwięków, ale wrażenie było bardzo
realistyczne, że gdzieś tutaj jest mój mąż. Kiedy już traciłam nadzieję zajrzałam
do ostatniego pokoju a tam ktoś zabrał wszystkie regały z dokumentami. Tam
zobaczyłam rozkrojony dwie połówki gipsu w którym wcześniej musiała być noga.
Był tutaj przed chwilą. Nacisnęłam przycisk i oczekiwałam na windę. Wsiadłam do
środka i wcisnęłam poziom 0.
Kiedy wjechałam na górę, okazało się, że jestem na
strychu domku mojej kochanej Babci. Przypomniały mi się czasy, kiedy przyprowadzałam
tu Pawła i pokazywałam stare zdjęcia i inne rzeczy Babci. W tym miejscu
pierwszy raz powiedział mi że mnie kocha. Za każdym z tych kątów, skrzynek,
szafek, przykrytych staroci kryła się historia. Po Pawle coś zostanie, napisał
książki. Po Babci zostanie ten strych. A po mnie co zostanie? Poczułam strach
przed końcem. Kto po mnie zapłacze jeśli stracę Pawła? Zbiegłam ze strychu i
szukałam kogoś z kim mogłabym porozmawiać. Nie ma nikogo. Wszędzie pusto, a na starych
dębowych deskach tworzących podłogę leży wyścielona równo gruba warstwa kurzu.
Wybiegam na zewnątrz uciekając od samotności. Przed domem zamiast ogródka widzę
ciągnący się aż po horyzont ogromny cmentarz. Wszędzie nagrobki w różnych
kolorach, z różnymi symbolami i napisami. Z ganku dostrzegam jakiegoś człowieka.
Uradowana ruszam w stronę wymarzonego towarzystwa. Im bliżej stałam tym
bardziej czułam się przerażona. Człowiek w białym garniturze trzymał złożony długi
biały parasol. Stał nad czyimś grobem. Kiedy podchodziłam odwrócił się ode
mnie. Stał tyłem i przyglądał się horyzontowi. Wszędzie dookoła domu były
nagrobki. Przyjrzałam się kto widnieje na tym jednym. To mój Paweł tutaj leży.
Elegancki człowiek przemówił:
-Nikt nie zna dnia ani
godziny, zgodzisz się z tym?
Nie odpowiadam.
Kojarzę ten głos. Czuję ogarniający mnie strach przed moimi domysłami. Powoli
odwraca się potwierdzając moje obawy. To ordynator szpitala.
-Każdy kiedyś umrze. Pogódź
się z tym – wyciąga parasol w moją stronę.
Intuicyjnie się cofam,
a on przytyka do mojej głowy ostre zakończenie długiego parasola. Cofam się
szybciej a on uderza mnie tym parasolem w ramię. Kątem oka dostrzegam, że spadam
w świeżo wykopany dół. Spadam, jednak nie czuję ulgi. Lecę tak w dół bardzo długo.
Słyszę śmiech ordynatora jakby ktoś rozkręcił estradowe głośniki na max.
W pewnym momencie ląduję na czymś twardym.
Komentarze
Prześlij komentarz