PAWEŁ
Zrobiło mi się słabo. W ciągu kolejnych
minut, chwil, jednostek czasu, zdarzyło się bardzo dużo różnych sytuacji.
Dookoła ludzie zgromadzili się jak fani kolarstwa kibicując tym którzy
znajdowali się na jezdni. Jakiś człowiek podbiegł i zapytał mnie ile widzę
palców. Po chyba dobrej odpowiedzi krzyknął, żebym leżał i czekał na karetkę,
która zaraz ma przyjechać. Dookoła odczułem to co niedawno pisałem w swojej książce. Precyzyjnie wyobraziłem sobie co musiał przeżywać główny bohater i teraz staje się to moją rzeczywistością. Środek pola walki w trakcie drugiej wojny światowej na
terenie wybrzeża Francji było miejscem śmierci mojego głównego bohatera. Jego
tragiczna śmierć w walce stanowiła zwrot akcji w fabule. Po trzecim tomie
pozbyłem się niechcianego człowieka, do którego traciłem już cierpliwość.
Miłość Janiny i Wacława rozdzieli śmierć. Teraz wystarczy dopisać parę
rozdziałów jak Janina radzi sobie bez miłości swojego życia, oraz samotnym
wychowywaniem ich ślicznej jak z obrazka córeczki. Sęk w tym, że sytuacja jaką
wepchnąłem Wacława w głowie realizuje się na moich oczach. Roztrzaskane auta
najróżniejszych gabarytów to niemal to samo co pouszkadzane, powywracane
maszyny przypominające prymitywne czołgi. Rannych żołnierzy zamieniłem teraz na
ludzi, którzy w strasznym, albo tragicznym stanie, o własnych siłach, bądź z
pomocą ochotników, wydostają się z potrzasku. Leżą poukładani na ośnieżonej
ulicy a dookoła świat się zatrzymał. Jakby śnieg też zawisł w powietrzu, a
dookoła każdy czekał aż zrozumie co tu właściwie się wydarzyło. Oparłem głowę o
miękki śnieg, który z charakterystycznym chrobotem przyjął jej ciężar.
Odpłynąłem gdzieś daleko.
Czułem, że jestem wieziony w ciemności na
jakichś noszach. Dookoła towarzyszyły mi dźwięki zepsutego jednego kółka, który
z właściwym rytmem popiskiwał nadając tempo wydarzeń. Piszczenie nasilało się i
przyśpieszało. Czułem, że coś mnie pcha coraz szybciej i nabieram ogromnej
prędkości. Czuję bezwład, jakby wózek na którym leżałem obracał się po wielkiej
hali jakby tańczył. Nagle w jednej chwili coś stanęło na drodze jednego z kółek
a ja wystrzeliłem z łóżka jak z procy. Uderzyłem o ścianę i usłyszałem jak
ciężko łupnęło mi coś w plecach. Być może zmiażdżyłem sobie właśnie jakąś część
kręgosłupa, albo pękło mi żebro. Obolały leżałem pod ścianą zastanawiając się
dlaczego niczego nie widzę. Wszystko wydawało się prawdziwe, ale nie umiem
nazwać tego stanu. Jakbym był w jakiejś grze VR, w której czuję wszystko co mi
się przytrafia. Kiedy tylko poczułem, że czas wstawać spod tej zimnej ściany i
napiąłem mięśnie poczułem okropny ból w środku pleców, który promieniował we
wszystkich kierunkach i czułem ból jeszcze przez chwilę w rękach, nogach,
brzuchu i głowie. Najmniejszy ruch czy spięcie powodowało ciągle to samo. W
pewnej chwili usłyszałem kroki.
- Przesadziłeś Stefan-burknął jakiś głos.
- Myślisz, że szef nam coś potrąci z tego? –
odburknął drugi głos przytłumiony wąsami.
ANNA
Biegłam w stronę jakiegoś innego świata.
Żółte światła na drodze wydawały się jak setki słońc. Niby była już noc, a
świeciło jaśniej niż niekiedy w ciągu dnia. Śnieg sypał grubymi płatkami. Na
chodniku był posypany gęsto piach, dzięki czemu nie wywróciłam się w trakcie
biegu. Po minięciu „Małpiego Gaju” czułam, że płuca przestawiły się w tryb
treningu i regularnie zachłystały się większą ilością powietrza i intensywniej
wydychałam gorącą jak z czajnika parę. Zanim dobiegłam mróz w gardle zaczął
nieprzyjemnie szczypać.
Widok jaki zastałam przerósł moje wszelkie
wyobrażenia o karambolu. Ciężko było naliczyć ile aut brało w ogóle udział w
tej masakrze. Karetka właśnie odjeżdżała w stronę szpitala spowrotem. Szukam
czarnej skórzanej kurtki, zmierzwionych średnich jak na mężczyznę włosów. Nasze auto wciągają na lawetę, tylko co do
diabła z moim Pawłem! Biegam jak kurczak bez głowy w jedną i drugą stronę.
Pytam przechodniów. Czuję się jak w jakimś strasznym śnie. To co się dzieje
przerasta mnie. Panika zaciska brzuch do silnego bólu, który aż mnie paraliżuje
na kilka chwil. Matko! Uspokój się kobieto! Nie mogę się opanować. Nagle jeden
z ratowników łapie mnie za rękę:
- Ile widzi pani palców – i macha otwartą
dłonią przed twarzą.
- Z księżyca pan spadł!? Pięć! Szukam mojego
męża, Pawła, miał czarną skórzaną kurtkę. Jechał w tamtym aucie – odwróciłam się
a lawety z naszym samochodem już nie było. Zbiło mnie to z tropu. O czym to ja
mówiłam?
- Proszę się uspokoić. Pani mąż zapewne
zaraz znajdzie się w szpitalu miejskim.
- Jak to w miejskim!? Nie w szpitalu
wojewódzkim, na żołnierskiej?
- Na pewno nie pani…-zaczął kaszleć-proszę
mi już nie przeszkadzać. Widziałem Pani męża i jest więziony właśnie na ulicy Niepodległości,
trzeba jechać Pstrowskiego w dół i po lewej stronie za mostem…
- Czy pan powiedział w i ę z i o n y –
przeciągnęłam bardzo podniesionym tonem głosu. Zacisnęła mi się pięść.
- I pani nie brała udziału w wypadku? Niech
pani przy okazji wizyty u męża poprosi psychiatrę o konsultacje…
I odwrócił się. Stałam jak wryta jeszcze
przez chwilę. Przemknęło mi tysiące myśli. W jakim jest stanie. Co z nim się
dzieje. Dlaczego dotknęło to akurat jego. Na tą chwilę wieźli wszystkich na
sygnale, więc na pewno żyje każdy wieziony. Wmawiałam sobie, że wiozą go
jedynie na rutynowe badanie. Po najwyżej dwóch minutach wyjęłam telefon i
zamówiłam taksówkę.
Nie wiem ile minęło nim elegancki, srebrny
mercedes podjechał pod szkołę LO VI.
- Uuu niezły bałagan się tam zrobił, co?
- Do szpitala miejskiego. Bardzo proszę,
bardzo szybko muszę tam się dostać- nie zdążyłam domknąć drzwi a już ruszyliśmy.
- Kogut na dach i jedziemy droga pani – i
młody, grubawy taksówkarz zaczął rzewnie zanosić się ze śmiechu.
Komentarze
Prześlij komentarz