Stoję nad brzegiem jeziora, które kojarzę z jakiegoś
obrazka. Stoję w ubraniu ”na cebulkę”, jak na srogą zimę. Reflektor ogromnego
księżyca świeci na biało tak mocno, że ciężko nie mrużyć oczu spoglądając na
jego obojętne oblicze. Sprawia wrażenie niewidomego widza, który pozwala mi
teraz ocenić w jakiej jestem sytuacji.
Zdejmuję czapkę z pomponikiem i przyglądam jej się uważnie. Różowa, za mała,
jednak pamiętam ją tylko ze zdjęcia. Na fotografii widać było noszące tą czapkę
dziecko, które bardzo szeroko się uśmiechało. Spoglądało na babcię, która w
szczególnym miejscu domu postawiła to zdjęcie. Nikt nie mógł przejść obok
obojętnie. Mam na sobie rękawiczki dwupalce, połączone sznurkiem prawa z lewą.
Sznurek dało się czuć przez ramiona pod kurtką i ciągnął się za plecami. Kiedy
je zdejmuję widzę gładkie, zadbane dłonie. Zaczyna mi się robić gorąco. Nerwowo
rozpinam guziki w grubej kurtce i odrzucam ją od siebie. Pod nią chyba jeszcze
grubszy sweter i dwie pary bluz. Ściągam
z siebie w silnych nerwach wszystko co stanowiło moje ubranie. Każde z ciuchów
jest unisex, więc ciężko domyśleć się, kim właściwie jestem. Nie pamiętam
swojego imienia. Nie wiem jak to się stało, że jestem w tym miejscu. Nie mając
już nic na sobie, podchodzę do bezkresnego niczym ocean zbiornika wodnego. Czuję
przyjemne ciepło i miękkość trawy, która jakby czekała aż ktoś skorzysta z jej
usług. Usiadłszy nad brzegiem, można było się trochę zatopić w gęstwinie trawy
jak w najwygodniejszym prześcieradle pod słońcem.
W tafli wody drobne drgania nie pozwalają mi spojrzeć w
swoje oblicze wyraźnie. Zniekształcona twarz jest podobna do wielu znanych mi
osób. Trochę mama, trochę tata, trochę starsza siostra, a czasami babcia albo
dziadek. Niekiedy można było rozpoznać wujka Adama. W pewnym momencie to
niewyraźne odbicie jakby wysunęło z wody swoją dłoń. Również nagie ciało
złapało mnie za szyję i serdecznie przytuliło. Ciepło jakie przez chwilę grzało
moją pierś i szyję zaraz zamieniło się w szczypiący mróz, bo zatopiłem się z
nim w wodzie. Nowo poznany przyjaciel ciągnął mnie w dół, a woda wcale nie
dawała dyskomfortu braku możliwości oddychania. Jakby w tej cieczy można było
pozbyć się tego wymuszanego nawyku szukania powietrza.
Cisnęliśmy w dół z ogromną prędkością. Bawiło mnie to, że
mijamy świetnie oświetlone, bardzo przejrzyste życie stworzeń morskich. Wielkie
i małe rybki współpracowały ze sobą jak baletnice podczas przedstawienia.
Mijały się często z daleka a czasami z bardzo bliska. Niekiedy się muskały i
robiły wdzięczny obrót na swój widok. Wszystko działo się z gracją i
dostojeństwem. Dostrzegłem cel podróży. Szczypiące
oczy światełko, do którego się zbliżaliśmy zwiększało się jednocześnie.
W tym też czasie poczułem jak mój organizm pęka z głośnym
trzaskiem. Przez chwilę ogarnął mnie wstyd i zażenowanie. Jak kruche ciasto
nagle mój organizm zaczął pękać jak lód, a potem poszczególne skorupy zaczęły
się odłupywać, aż zobaczyłem pod nimi bardzo mocno okaleczoną skórę. Chuda
postać, w którą się zamieniłem wcale nie przypominała mnie sprzed chwili. Na
całym ciele można było znaleźć niezliczoną ilość ran. Niektóre z nich były kłute,
niektóre nawet na wylot. Przeciągnięte blizny jakby po przejechaniu nożem. Placki,
które mogłyby wydawać się zdrowe, tak naprawdę były dziwnym zlepkiem skóry
jakby doklejonej po przypaleniu. Nie było kawałka mojego prawdziwego ciała,
które by nie ucierpiało w jakiś straszny sposób. Postać przede mną jakby się
uśmiechnęła. Nie wiem tylko czy to był uśmiech akceptacji czy kpina.
Ogromny już z daleka ogień na dnie morza wydawał się
niedorzecznym zjawiskiem. Nie dało się odczuć gorąca, ale dźwięk i widok
ogromnego na kilka pięter ogniska zrobiły na mnie wrażenie. Jedną ręką
chroniłem oczy przed wypaleniem, a obok spoglądałem na mojego towarzysza. Przyjaciel
podróży wskazał znacząco na środek ogniska i zaprosił mnie do środka. Strach
przed bólem sparaliżował nogi i zabrał resztki pewności siebie. Już wcześniej mocno osłabił ową pewność moment
pozbycia się wierzchniej skorupy. Nagle jakby wir wrzucił mnie do środka i
widziałem tylko jasność. Spłonąłem na wiórki w momencie samego wejścia w środek
żywego ognia. Niesiony przez ten sam wir, w postaci dymu ruszyłem w górę.
Obojętnie tym razem mijaliśmy otaczające nas stworzenia i wzlatywaliśmy w górę
ponad poziom wody i gęstego lasu położonego obok zbiornika.
Wzlecieliśmy na wysokość chmur. Z tego miejsca perspektywa
życia wydaje się groteskowa. Stawanie na takiej wysokości odrealnia całość tego
pościgu po lepsze życie marnego prochu. Szukam wzrokiem przyjaciela, jednak go
nie widzę. Pchany wiatrem mknę w stronę centrum miasta. Pokazywane są mi sceny
z życia ludzi nieszczęśliwych. Pozwalają, aby inni ich ranili. Dopatruję się w
nich resztek sił i motywacji, lecz ledwie tli się chęć do życia. Żyją z
przyzwyczajenia, a nie z pragnienia. Pary marnują czas na kłótnie o bzdury.
Dzieci szukają szczęścia w tym, czego nie mają. Technologia jakby zacierała
ręce, trzymając ludzi podłączonych do siebie jakby sznurkiem.
Mknę w stronę swojego domu. Ląduję w swojej pierwotnej
skorupie świadomy, kim jestem w środku. Pragnę powiedzieć o tym swojej
partnerce. Koniec życia w kłamstwie i udawania kogoś, kim nie jestem. Po
podróży czuję się oczyszczony i zmotywowany do odpowiednich działań w swoim
życiu.
PS: Będę Ci bardzo wdzięczny za zostawienie komentarza, o tym co myślisz
Komentarze
Prześlij komentarz